wtorek, 24 czerwca 2014

MAC LE Sharon Osbourne / pierwsze wrażenia

Może określenie tego postu pierwszymi wrażeniami jest trochę na wyrost ale o tym za chwilę ;-) kiedy tylko w Internecie pojawiły się pierwsze zdjęcia kolaboracji MACa z Sharon i Kelly Osbourne wiedziałam, że coś sobie sprawię. Ba, miałam przygotowaną listę zakupów i wyczekiwałam dnia kiedy te kosmetyki wejdą do sprzedaży. Jak weszły tak je przegapiłam, niestety spóźniłam się i zostały same ochłapy. Coś jednak udało mi się upolować, również z pomocą koleżanki blogerki :-) 



Duchess quad czyli poczwórną paletkę cieni sygnowaną imieniem Sharon udało mi się dorwać na stronie BT. Nie jestem do końca przekonana co do opakowania, ten błyszczący czerwony plastik wydaje się trochę tandetny. 



Paletkę dostałam w zeszłym tygodniu ale spędzając każdy dzień na plaży nie praktykowałam sztuki makijażu. Kiedy miałam się dzisiaj zabrać za prawdziwe testowanie obudziłam się z ospą (hura!)  dlatego muszę to odłożyć na kiedy indziej. 



Dzięki pomocy Magdy (cherriesonsnow.blogspot.com) zdobyłam róż do policzków w kolorze Peaches&Cream w wykończeniu Satin. Dotarł do mnie dzisiaj rano prosto ze stolicy więc tylko go zeswatchowałam na ręce. Jestem zachwycona kolorem i nawet te multikolorowe drobinki zupełnie mi nie przeszkadzają. 




Żałuję, że nie załapałam się na szminki od Kelly -  Magdzie nie udało się już ich dostać w salonie MACa a jedyny odcień jaki ostał się online to Kelly Yum Yum a ja już mam Candy Yum Yum więc tutaj czuję się rozczarowana. Chciałabym mieć to lawendowe opakowanie ;-) 

Wyszła już ta limitka w Polsce? Ostrzycie sobie na coś zęby? 

Sally Hansen Go Bananas / lakier do paznokci

Jakś czas temu wychwalałam tutaj pachnący lakier Revlon bo pomysł taki świetny, och i ach. A wczoraj puknęłam się w głowę bo przecież w swojej kolekcji mam już podobny lakier i to od bardzo dawna. Ba, miałam przecież zrobione zdjęcia gotowe do opublikowania. Ekipa Sally Hansen ponad rok temu wpadła na pomysł wypuszczenia zapachowych lakierów a ja wybrałam ten o smakowitej nazwie Go bananas.

Myślałam, że ten lakier jest częścią stałej kolekcji, niestety była to limitowana kolekcja Exotica. Szkoda bo przetestowałabym więcej kolorów i zapachów.

Wbrew swojej nazwie nie pokusiłabym się o porównanie tego odcienia do bananowej żółci. Nie, to delikatnie pastelowy cytrynowy z bardzo drobnym srebrnym shimmerem. Pędzelkowi nie mam nic do zarzucenia, jest szeroki, łatwo się nim operuje. 


Sam lakier jest dość płynny więc do pełnego krycia potrzebne są trzy warstwy a i tak są lekkie prześwity. Nie jest zbyt szybki jeżeli chodzi o wysychanie i trzeba dać mu trochę czasu. Na moich paznokciach trzyma się tak sobie, po dwóch dniach pojawiają się odpryski. Ale, zapomniałabym o pięknym, delikatnym zapachu bananów jaki towarzyszy pomalowanym już paznokciom. To zapach, który mógłby być ze mną cały czas a on jak na złość niknie po kilku godzinach. Szkoda. 



sobota, 21 czerwca 2014

John Frieda Sheer Blonde Shape&Shine Balm / pasta do układania blondwłosów

Odkąd pożegnałam się z długimi włosami i przerzuciłam na krótkiego boba mam fioła na punkcie stylizacji włosów. A odkąd regularnie podkręcam je blond pasemkami lubię podkreślać ten kolor. Oczywiście zdarzają się dni kiedy nie robię z nimi nic bo mi się nie chce i już (tak jak przez ostatnich kilka dni kiedy zapomniałam, że mam włosy;)), jednak kiedy modeluję włosy to często sięgam po pastę do układania blond włosów Sheer Blonde Spun Gold, Shape&Shine Balm, która wyszła spod skrzydeł John Frieda (ok.25zł/35g). 




Ta metalowa puszka kryje w sobie prawdziwe cudeńko. Nabieram odrobinę pasty, rozgrzewam ją w dłoniach tak, że pokryte są one cieniutką warstwą produktu i rozprowadzam na włosach. Albo lekko wygładzam albo robię mały bałagan na głowie. Jednak zawsze złote drobinki zatopione w paście sprawiają, że włosy stają się błyszczące i ten blond jest naprawdę zaakcentowany.



Oczywiście łatwo przesadzić z ilością tej pasty sprowadzając na siebie nieszczęście w postaci przyklapu ale na szczęście da się przed tym uchronić - siegając po małe porcje i znając swoje włosy. 
Pasty używam dosyć regularnie od jesieni a ubytek w puszce jest minimalny. 
Niby jest to gadżet ale przydatny, chociaż gdybym nadal miała długie włosy nie wiem czy wtedy też bym po niego sięgnęła. Muszę też przyznać, że jego cena jest trochę za wysoka dlatego często poluję na produkty John Frieda w promocji 3za2. 

piątek, 20 czerwca 2014

Yves Saint Laurent La Laque Couture17 Bleu Cobalt / lakier do paznokci

To moje szczęście, że kiedy jest lato i mogłabym zaszaleć z paznokciami to te zaczęły się łamać i rozdwajać. Grzebanie, dłubanie w piachu i budowanie zamków z piasku też jakoś nie pomagają i kondycja moich paznokci woła o pomstę do nieba. Zacznie padać deszcz to się nimi zajmę, narazie w planach mam uzyskanie zdrowej opalenizny ;-) Kilka dni temu udało mi się pomalować paznokcie - wybrałam kolor, który mam już od kilku miesięcy a jeszcze nie miał swojej premiery. Lakier do paznokci z Yves Saint Laurent w odcieniu 17 Bleu Cobalt (105zł/10ml) zachwycił mnie swoim wyglądem w butelce. 



Ciemny granat z delikatnym shimmerem na paznokciach raz wygląda jak czerń a raz jest tym co widzimy w butelce. Wygodny, dobrze wyprofilowany pędzelek ułatwia aplikację i już jedna warstwa daje fantastyczny efekt bez smug. Wysoki połysk, nasycony kolor i błyskawiczne wysychanie sprawiły, że uwielbiałam podziwać ten kolor.


Czy ma jakieś minusy? Tak i to spore. Po pierwsze trwałość, odpryskuje po dwóch dniach. Po drugie,  zmywanie go to istna katorga. Wszystko łącznie z palcami i ubraniami jest ufaflunione. O ładnych skórkach mogę zapomnieć. Po trzecie, lakiery La Laque Couture zawierają w sobie olejek Chill Rose, który mają nawilżyć paznokcie i chronić je przed złamaniem - mam wrażenie, że znacznie pogorszył stan moich, lichych już, paznokci i wszystkie problemy zaczęły się od niego.


Bardzo lubię ten kolor ale nic nie jest w stanie wynagrodzić mi jego złych stron - wolę zostać przy Essie bo nie jestem ani trochę kompatybilna z lakierami YSL. Cieszę się, że udało mi się go kupić za połowę ceny, przynajmniej nie pluję sobie teraz w brodę. 

środa, 18 czerwca 2014

Urban Decay Naked Skin Liquid Foundation / podkład do twarzy

Słoneczne dni i wysokie temperatury skutecznie mnie rozleniwiły i odciągnęły od blogowania. Korzystam póki mogę bo wylegiwanie się na nagrzanym piasku i kąpiele w morzu nieprędko mogą się znowu trafić. Mimo wszystko zabrakło mi blogowania i między jedną porcją olejku do opalania a drugą tworzę bardzo lekki post o bardzo lekkim podkładzie do twarzy. Jakoś w grudniu stwierdziłam, że pora na nową szpachlę, tym bardziej, że był to okres kiedy testowałam Double Wear EL z którego nie byłam zadowolona. Buszując po sklepowych półkach mój wzrok padł na kosmetyki Urban Decay. Podkładowo nie było zbyt dużego wyboru ale to co było w pełni mnie zaciekawiło bo Naked Skin Weightless Ultra Definition Liquid Foundation (ok.140zł/30ml) mogło stanąć w szranki z moim MACowym ulubieńcem. 




Sprośród 18 dostępnych odcieni wybrałam 2.0, który mocno wpada w żółte tony. Ale zanim zacznę, pozwólcie, że delikatnie nakreślę typ mojej cery. Nie mogę jednak tego zrobić jednym słowem bo kilka miesięcy temu przeszła transfromację i nadal zachwouje się tak jak chce. Jednak z pełnego sucharka zazwyczaj jest sucha na policzkach i nosie ze skłonnością do przetłuszczania się na czole. Trochę się bałam, że ten rozświetlający podkład nie będzie współgrał z tym nieszczęsnym czołem i wyjdzie z tego niezła kaszana.


Podkład jest bardzo płynny, nie jest wodnisty ale nadal lekki. Wracając do Studio Fix z MAC - Naked  Skin z UD jest naprawdę lżejszy. Krycie przez to jest odrobinę słabsze ale można je stopniować. Nie zakryje jednak większych niedoskonałości i nie obędzie się bez korektora. Zazwyczaj nakładam tylko jedną warstwę tego podkładu gąbką Real Technique albo palcami. Niby próbowałam aplikacji pędzlem Good Karma Optical Blurring Brush, tak jak zalecane ale moja wersja to mini miniatura i nie operuję nim z łatwością. 




Czytałam wiele opinii o nieprzyjemnym zapachu tego podkładu, nie wyczuwam w nim niczego co by mi nie pasowało ale możliwe, że jestem już przyzwyczajona do różnych zapachów. Na twarzy daje świetliste wykończenie, które i tak lekko matuję, ale trzeba odczekać aż zastygnie na twarzy przed nałożeniem kolejnych warstw. Bałam się co będzie z czołem ale ani razu nie zarejestrowałam nadmiernego świecenia nie podkreślił też żadnych suchych skórek. Naked Skin dobrze współpracuje z różnymi pudrami, tymi w kompakcie jak i sypkimi. 


Mimo swojej lekkości jest trwały i dopiero po ok. 10 godzinach delikatnie się ściera. Trzeba nauczyć się używania tego podkładu, wypracować sposób aplikacji, który nas zadowoli i dobrać krycie. Warto jest jednak poznać Naked Skin, chociaż idealnie byłoby najpierw dorwać miniaturę czy odlewkę żeby upewnić się, że jest to produkt, który będzie pasował do stanu cery i jej wymagań. 

piątek, 13 czerwca 2014

Yves Saint Laurent Baby Doll / pogrubiający tusz do rzęs

Uwielbiam tusze do rzęs. Uwielbiam to co potrafią zrobić z moimi rzęsami - wydłużają, pogrubiają, sprawiając, że nie potrzebuję sztucznych rzęs. Mam kilku ulubieńców co zupełnie nie przeszkadza mi w dalszym szukaniu, testowaniu i tak trafiłam na, kultowy, pogrubiający tusz do rzęs Volume Effet Faux Cills Baby Doll (149zł), który wyszedł ze stajni YSL. Dzięki temu cudeńku w złotym kubraczku miałam mieć rzęsy jak laleczka a wyszło jak zawsze.



Jak zawsze sięgnęłam po czarny jak węgiel Fetish Black. Jakoś nie wyobrażam sobie siebie używającej brązowego tuszu, musi być czerń i już. Nie mam za to preferencji co do szczoteczki, uważam, że na to czy grzebyk jest funkcjonalny i przyjemny w użyciu składa się więcej aspektów aniżeli tylko to z czego jest zrobiony. Bywają silikony i silikony, prawda ;)


Pierwszy raz z tym tuszem był istną przyjemnością. Owa silikonowa szczoteczka idealnie modelowała rzęsy sprawiając, że były rozdzielone, pogrubione i wydłużone, jak u porcelanowej laleczki. Głęboka czerń, efekt jak udawało mi się wyczarować na rzęsach i niezwykła trwałość sprawiły, że byłam niemal pewna, że już nigdy nie sięgnę po żaden inny tusz.
Po niecałych dwóch miesiącach nasza miłość się skończyła bo Baby Doll zrobił się jakiś ... suchy. Nie robił już cudów z moimi rzęsami a na dodatek zaczął się osypywać. Zdjęć nie ma bo przegapiłam najlepszy czas na ich zrobienie, najpierw był zbyt mokry a potem stał się sucharkiem, jednak na zdjęciu w tym poście klik można coś dojrzeć.

Niby wymieniam tusze do rzęs co trzy miesiące ale lubię kiedy to ja decyduję kiedy to robię a nie kiedy tusz za spore pieniądze robi to za mnie. Jestem rozczarowana i tyle.

środa, 11 czerwca 2014

Golden Rose Velvet Matte Lipstick

Nieraz wspomniałam, że uwielbiam odważne kolory na ustach. Nieraz i Wy mówiłyście mi, że takie kolory do mnie pasują a w tych delikatnych wyglądam mdło. Wyobraźcie więc sobie moją radość kiedy od Pauliny (mimsuru na blogspocie ;)) dostałam pomadkę o której w blogosferze było już sporo a ja wszystkie posty oglądałam rozczarowana, że nie będzie mi dane ich poznać. Ale jest, moja własna szminka Velvet Matte z Golden Rose. 



Trafił do mnie odcień o bardzo oryginalnej nazwie - 13. Trzynastka Golden Rose to dość intensywny, chłodny róż z dodatkiem fioletu. Odrobinę podobny do Girl About Town z MAC. 



Nie jest do końca matowe wykończenie, nie, to satynowy mat, który z łatwością sunie po ustach. 
Aplikacja tej szminki to istna przyjemność a jej trwałość niesamowicie mnie zaskoczyła. Po 5 godzinach nadal jest na ustach, mimo lekkich przekąsek i picia. Może kolor nie jest tak intensywny ale usta nadal są wyraziste, bez prześwitów. Nie zauważyłam przesuszonych ust, możliwe jednak, że gdybym nosiła moją trzynastkę dzień w dzień ten problem mógłby się pojawić. Co jeszcze mnie zaskoczyło? To, że ta szminka nie potrzebuje konturówki a sama w sobie jest tak wyprofilowana, że sama wpasowuje się do kształtu ust.

Można się spierać co do jakości opakowań ale ja nie miałam z moim egzemplarzem żadnych problemów. Dodatkowo trzymana w kieszeni podczas gorącego dnia szminka ani trochę się nie roztopiła. 

Łatwa obsługa, fantastyczna pigmentacja i efekt jaki daje to zdecydowana zaleta tych szminek.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Make Me Bio Clean Powder / Delikatny puder myjący

Nie wiem jak Wy ale ja nie znoszę kosmetyków pielęgnacyjnych. Nie zrozumcie mnie źle, używam całkiem sporą ilość tychże produktów ale te w przeciwieństwie do kolorówki, którą uwielbiam, nie dają błyskawicznych efektów. Do tego ta wieczna ruletka czy mnie podrażni, czy nie pogorszy stanu mojej cery? Jasne, kolorowe kosmetyki też mogą sprawiać kłopoty ale pojawiają się one niemal od razu. Dochodzi do tego kolejna kwestia, składy. Mniej więcej ogarniam te naturalne składniki, ich właściwości ale te inne? A w życiu! Czasami coś mi dzwoni ale nie wiem w którym kościele. Dlatego produkty pielęgnacyjne recenzuję rzadko, dany kosmetyk musi naprawdę mnie zachwycić lub rozczarować. A może też być czymś w czym widzę potencjał, którego nie udało mi się wykorzystać. Takim kosmetykiem jest delikatny i kojący  puder myjący do wrażliwej cery Clean Powder z Make Me Bio.


Słoiczek magicznego proszku dostałam od Pauliny (mimsuru na blogspocie ;-)), dla której to ulubieniec. A ja naprawdę nie wiedziałam jak ugryźć temat i zacząć używać tego pudru. Bałam się jego konsystencji i tego co wyniknie z naszej wiadomości. Zanim jeszcze zacznę o właściwościach tego produktu - jestem zachwycona słoiczkiem, opasającym go sznurkiem i tą taką niemal domową magią jaka otacza opakowania Make Me Bio. 

Przyznaję, że nie udało mi się dobrze przetestować tego produktu. Dzień w dzień, zgodnie z instrukcją wysypywałam w zgłębienie dłoni odrobinę proszku i dodawałam odrobinę wody. Nie jestem pewna czy tak powinno być, może to sprawka pudru z owsa ale często w puder zbijał się w mini grudki, które delikatnie peelingowały twarz. W Internecie wyczytałam, że gotowa pasta myjąca powinna mieć konsystencję jogurtu. Najczęściej jednak wychodziła mi bardzo rzadka, niemal wodnista papka, przez co dodawałam więcej proszku i tak wydajność 60ml słoiczka zmalała do niemal zera.

No dobra, nie do zera bo przy codziennym stosowaniu Clean Powder tylko wieczorem puder starczył mi na niecały miesiąc.


Muszę wspomnieć też o pudrowym, lekko różanym zapachu, który jest kojący i całkiem przyjemny dla nosa. Nie spodziewałam się, że tak mi się spodoba! 


Działał? Tak, oczywiście! Skóra twarzy po nim była oczyszczona, ani trochę nie przesuszona ani podrażniona. Co więcej, miałam wrażenie, że jest delikatnie zmiękczona. Czy zauważyłam zwężenie porów? Raczej nie. Czy cera wyglądał promienniej? Muszę przyznać, że tak.


Oczywiście efekty mogły być jeszcze lepsze bo popełniłam dwa błędy przy używaniu tego pudru. Po pierwsze, zamiast nieudolnie mieszać puder z wodą na dłoni powinnam zacząć robić to w miseczce. Na pewno przyczyniłoby się to do większej wydajności. Po drugie, ze względu na tą małą wydajność nie próbowałam użyć mieszanki Clean Powder i olejków jako maseczki, tak jak zaleca producent. Gdybym miała znowu możliwość przetestowania tego pudru jeszcze raz zmieniłabym też częstotliwość mycia twarzy tym pudrem. 3-4 razy w tygodniu powinny wystarczyć.

Puder Make Me Bio to naprawdę produkt godny polecenia, tylko trzeba wypracować sobie na niego sposób użycia, który zadowoli nas pod każdym względem. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...